Bogactwo przypraw, herbata miętowa, niezwykle soczyste i
niesamowicie słodkie pomarańcze, kiszone cytryny, szare wino – Maroko to
prawdziwa mekka wszystkich kulinarnych smakoszy. To też ojczyzna oleju arganowego
wyrabianego z orzechów arganii. Złota Maroka. Zapraszam na pierwszą część relacji z mojej tegorocznej wyprawy.
Kuchnia marokańska jest niezwykle aromatyczna i kolorowa,
dzięki bogactwu przypraw, warzyw i owoców świeżych i suszonych. Wystarczy
zanurzyć się w wąskie alejki souku, które mogą ciągnąć się kilometrami. To
uczta nie tylko dla oka, ale też dla podniebienia. Zapach roznoszący się wokół
stoisk z przyprawami, może doprowadzić do obłędu niejedną osobę. Co znajdziemy?
Szafran, kurkumę, kolendrę, kumin, cynamon, kardamon, imbir, chilli, zaa’tar
(zioło, nie mieszankę przypraw), miętę i jeszcze wiele innych, których nazw nie
znam. Co ciekawe – jak słyszałam – Marokańczycy podobno nie używają dużo soli.
Jak opowiadała nasza przewodniczka Lidia, która mieszka
razem z mężem w Maroku już od trzech lat, Marokanki nie lubią robić przetworów.
A ile tutaj dobra by zamknąć pyszności w słoikach – na przykład gorzkie
pomarańcze, rosną w parkach czy na placach jako ozdoba. A jaką pyszną konfiturę
można z nich zrobić! Wyjątkiem są kiszone cytryny, które są nieocenionym
dodatkiem do dań (nie tylko do tadżin). (Jak je zrobić odsyłam do przepisu Kiszone
cytryny. Cynamon, kolendra i miód).
Marokańska uczta rozpoczyna się
najczęściej od sałatek z warzyw surowych i gotowanych. Może to być np. zielony
ogórek z dresingiem z kuminem, kalafior, burak z kolendrą, gotowana marchewka,
czy surówka z kapusty. (Przepisy na
marokańskie sałatki wkrótce na blogu). Główne danie to zazwyczaj tadżin, czyli gulasz z warzywami
gotowany na małym ogniu w specjalnym naczyniu o tej samej nazwie. Są
przyrządzane przede wszystkim z jagnięciny/baraniny, drobiu (kurczak, indyk) i
wołowiny, mogą być rybne czy tylko warzywne. Wieprzowinę można kupić, ale jest
ona w zasadzie tylko dla mniejszości katolików, która tam mieszka. No i jest
oczywiście kus kus, tradycyjnie gotowany przez kilka godzin nad wywarem, ma
niewiele wspólnego z tym co sprzedają w naszych pudełkach w wersji instant. Na koniec posiłku podawana jest herbata miętowa, nazywana również berber whiskey. Jeśli zapraszają cię na
nią, nie można odmówić, bo mogą uznać to za obrazę. Jeśli będzie gorzka, to
oznacza, że nie jesteś przez nich mile widziana/-y.
Zacznijmy od Marrakeszu w górach średniego Atlasu. Nazywane
czerwonym miastem, gdyż wszystkie budynki muszą być tego koloru. Najpierw trochę
zwiedzania meczet, pałac i kawałek medyny. Lunch w restauracji Dar Nejjarine. Gdzie na początek podano
nam wielki talerz różnych sałatek z surowych i gotowanych warzyw – m.in. ogórków,
kalafiora, marchewki, buraków, ziemniaków czy kapusty. Później na stół wjechały
kulki mięsne z przyprawami i świeżą kolendrą w ostrym sosie pomidorowym, kus
kus z karmelizowaną cebulką i rodzynkami, zielona soczewica z kolendrą i
kuminem, kurczak. Na deser podano pomarańcze w plasterkach z cynamonem. Po
obiedzie udaliśmy się na dalsze zwiedzanie – m.in. do kooperatywy oleju
arganowego czy dawnej szkoły.
Sercem miasta jest oczywiście plac Djemma El Fna w Medynie.
W ciągu dnia raczej ospałe i upalne, ożywa po zachodzie słońca. Wtedy na plac
wyjeżdżają budki z jedzeniem, pojawiają się opowiadacze historii, zaklinacze
węży, tańczący mężczyźni w przebraniach kobiet etc. Aby zobaczyć cały plac
warto wejść do jednej z kilku kawiarni z tarasem na dachu. Trzeba tylko kupić
np. colę i można się cieszyć widokiem do woli. Jeść w takim miejscu raczej
odradzam. Ich smak zapewne pozostawia wiele do życzenia, kotom to jednak nie
przeszkadza. Wszystko zjedzą (o czym się przekonałam podczas wycieczki do Paradise
Valley, gdzie ciężarna kotka zjadła papierową papilotkę od muffinki).
W budkach na placu można zjeść m.in. ślimaki, głowy baranie,
czy harirę. Dla dociekliwych odsyłam na bloga Food Travel
Bliss. Co ciekawe i zaskakujące „naganiacze” do tych prowizorycznych
restauracyjek słysząc od nas język polski przekonują do siebie tym, że była u
nich Magda Gessler i Robert Makłowicz. Magda kiedy kręcono tu Masterchefa
podobno wtrącała się do każdej z budek. Nie
odważyłam się jednak niczego tu spróbować, wiele z tych dań wymaga dłuższego gotowania,
a więc niemożliwe jest aby wszystko przygotowywali na miejscu. Kto wie w jakich
warunkach je przyrządzają? To nie na nasze europejskie żołądki. Ale jak ktoś
odważny, to czemu nie?
Udaliśmy się z naszą przewodniczką Lidią do polecanej przez
nią restauracji Restaurant Du Grand Hotel Tazi. Przekraczając próg w jednej z
bocznych ulic, zostawiliśmy cały jej zgiełk na zewnątrz. Na środku mała
fontanna z płatkami róż, okrągłe stoły i krzesła udekorowane na biało, lekki
półmrok. Zamówiliśmy m.in. harirę, kulki
mięsne w pomidorowym ostrym sosie, kus
kus z kurczakiem i drugi z wołowiną. Do tego szare wino. Jedzenia tyle, że nie
daliśmy rady wszystkiego zjeść. Było pysznie. W tle przygrywało na tradycyjnych instrumentach dwóch grajków, a tancerka chwaliła się swoimi umiejętnościami tanecznymi z tacą pełną zapalonych świec na głowie.
W następnym odcinku zabiorę Was nad ocean. A tymczasem
zostawiam Was z pysznym i szybkim marokańskim deserem.
Pomarańcze z
wodą pomarańczową i cynamonem
(Przepis tradycyjnej kuchni marokańskiej)
Potrzebne
składniki:
2 duże
pomarańcze
łyżka wody
pomarańczowej
cynamon mielony
listek mięty
do dekoracji
Przygotowanie:
1. Pomarańcze
obierz i pokrój na plastry i ułóż na talerzu.
2. Skrop wodą pomarańczową i posyp cynamonem.
3. Udekoruj listkiem mięty.
2. Skrop wodą pomarańczową i posyp cynamonem.
3. Udekoruj listkiem mięty.