Pewnego zimowego wieczoru z przyjaciółką Sabiną
postanowiłyśmy, że na wiosnę pojedziemy na weekend do Krakowa. I tak też się
stało. W majowy piątek wsiadłyśmy do pociągu i opuściłyśmy stolicę.
Było słonecznie, ciepło i bardzo smacznie. Poza jednym małym
epizodem, po którym już było tylko lepiej. Ale o tym za chwilę. Zacznę od tego
co przyjemniejsze.
Pesto na Kazimierzu
Do Pesto trafiłyśmy przez przypadek. Co prawda na Kazimierz wybrałyśmy się w
poszukiwaniu sycylijskiego (podobno już kultowego) fast-foodu, jednak po
wejściu do środka mój wewnętrzny głos powiedział stanowczo nie. Musiałyśmy
poszukać czegoś innego. Kilkadziesiąt kroków dalej, kilka stolików wystawionych
na ulicę, klimat jak z rzymskiego Zatybrza. W karcie raczej włoskie klasyki,
serwowane w wielu restauracjach. Nie szkodzi, bo jak się później okazuje,
smakują świetnie. Na przystawkę dostajemy grzanki z zielonym i czerwonym pesto.
Zaostrzają apetyt. Przychodzą kolejne dania – krem z białych szparagów (podany
z całym zielonym szparagiem i skropiony oliwą) oraz carpaccio (podany z rucolą,
płatkami parmezanu i również lekko skropiony oliwą). Krem jest bardzo dobrze
doprawiony, nie jest do końca zmiksowany (to lubię). Polędwica w carpaccio była
mięciutka, cieniutka, taka jaka powinna być. Na drugie – ja zamówiłam spaghetti
z zielonym pesto i kurczakiem, Sabina risotto ze szparagami i krewetką.
Smakowało i to bardzo jak widać na poniższym zdjęciu.
Wino domowe (tzw. „da casa”) – Villa Mondi Trebbiano 2011 – bardzo
dobre, podane w butelce, otwierane przy stoliku. A nie w karafce, jak w innych
miejscach. Miłe zaskoczenie. Lekkie i proste białe wino. W sam raz do lunchu.
Pesto Ristorante, ul. Kupa 15, Kraków
Yellow Dog
O Yellow Dog czytałam i słyszałam sporo dobrych słów. Na
sobotnią kolację udałyśmy się do „żółtego psa” z ogromną chęcią spróbowania
azjatyckich specjałów szefa kuchni singapurczyka Trisna Hamida. „To tu, czy nie
tu?” szyldu nie ma, tylko małe logo na przeszklonych drzwiach. Trudno
rozpoznać, czy to to czy nie. Wystrój minimalistyczny, bez zbędnych i nie
potrzebnych elementów. Proste drewniane stoły, szarawe ściany z przesłaniami.
Pierwsze wrażenie, makabrycznie duszno. Całe szczęście stolik przy oknie był
wolny. Studiujemy kartę. Na coś trzeba się zdecydować. Ja biorę naleśniki z
kaczką, coś jak kaczka po pekińsku. Niebo w gębie. Po naleśnikach, pozostając w
temacie zamawiam Udon z kaczką – czyli makaron wyglądający jak białe dżdżownice
w wywarze z mięsa, z limonką, kolendrą, miętą i prażoną szalotką. Palce lizać.
Sabina bierze Wonton Mee – czyli zupę z pierożkami z kurczakiem i krewetkami.
Próbowałam również pyszna.
Obsługa przemiła, bardzo kompetentna. Nie wiedzieć czemu nas
tak gorliwie obskakują. Po chwili się okazuje, że właścicielka myli nas z
jakimiś paniami z wydawnictwa. Zawiązuje się miła rozmowa. Pani Luiza opowiada
nam całą historię restauracji, o wzlotach i upadkach, o hodowaniu własnego
ogródka. (tak, tak większość ziół używanych w kuchni hodują sami!). Za mało tu
miejsca, zanudzać Was nie będę, poczytajcie sobie tutaj.
Widać, że w knajpie wszyscy się lubią. Akurat trafiłyśmy,
gdy jeden z kelnerów miał urodziny. Właściciele zwołują ekipę, składają
życzenia i zwalniają go do domu. Miłe.
Yellow
Dog, ul. Krupnicza 9, Kraków
Trufla
Z ulicy wygląda niepozornie. Ot mała dziurka. Pozory mylą. Za
restauracją z drugiej strony znajduje się spory i przepiękny ogród, z dala od
samochodów i gapiów zaglądających do talerza. Z trudem znajdujemy wolny stolik.
Wystrój jasny, przeważa biel i kolor jasnego drewna. (Prześliczne haftowane
poduszki). Zamawiamy bruschetty z pieczarkami oliwą truflową. Na spółkę.
Smaczne, chrupiące i aromatyczne. Dalej makarony – ja z wołowiną i warzywami,
Sabina z pieczarkami. Oba bardzo smaczne. Talerze wylizane do ostatniego
perfekcyjnego kęsa. Tym razem bierzemy wino różowe – Rignana Rosato 2011.
Jedyne do czego mogłyśmy się przyczepić to brak porządnego coolera. Ten
postawiony na stoliku rozmroził się po 5 minutach i przybrał temperaturę
pokojową.
Trufla,
ul. Św. Tomasza 2, Kraków
A żeby nie było, że same ochy i achy, wrócę do początku.
Konfederacka 4
Piątkowy wieczór rozpoczęłyśmy od Konfederackiej, winiarni
na Dębnikach. Trzeba przyznać, że to bardzo urokliwe miejsce. W starej willi,
przy małej i sennej uliczce. Wystrój przypominający włoskie piwnice winne,
drewniane stoły i krzesła, nieotynkowane ściany. I Krysia przechodząca się
dostojnie między stolikami. I niestety czar prysł w momencie gdy kelnerka
niemalże rzuciła otwartą za barem butelką wina i sobie poszła bez słowa, choć
obiecała że przyśle kogoś kto nam wino do kolacji doradzi. Zmęczone i w lekkim
szoku, już nie interweniowałyśmy. Wino było bardzo przeciętne. I jak się
później okazało, dość drogie. Byłyśmy głodne, więc zamówiłyśmy turbota z
młodymi ziemniaczkami i sosem pietruszkowym. Na talerzu bardzo ładnie się
prezentował. I nic poza tym. Ziemniaki były stare a nie młode, ugotowane w
mundurkach. Skórka była twarda i niesmaczna. W środku rozsypujący się kiepski
gatunek ziemniaka. Ryba i sos kompletnie niedoprawiony. Jedynie szparagi się
obroniły.
Być może wina mają dobre, ale nie dane nam było ich
spróbować. Obsługa bardzo kiepska, widać że właściciel nie czuwa nad interesem.
Konfederacka
4, Konfederacka 4, Kraków
Na śniadania zaglądałyśmy do Charlotte. Jej nie trzeba
przedstawiać. Potwierdzamy, że było smacznie, a obsługa wbrew opiniom miła i
sprawna. Wiele hałasu o nic.
Więcej zdjęć na Facebooku
Więcej zdjęć na Facebooku