Biało-niebieskie portowe miasteczko nad Atlantykiem. Mekka artystów. Kozy na drzewach arganowych. Ryby i owoce morza w porcie. Bez rezerwacji. Zapraszam na drugą część z mojej tegorocznej wyprawy. (Dla tych co przegapili - pierwsza część tutaj Smaki Maroka. Marrakesz. Pomarańcze z cynamonem.)
Z Marrakeszu udajemy się nad ocean. Do
biało-niebieskiego miasteczka Essaouira (czyt. Isałera). Drogą przez płaskowyż
otoczony górami. Krajobraz pustynny. Kanciaste domostwa koloru ziemi pomiędzy plantacjami warzyw, owoców i wina.
Mijamy małe wioski, mężczyźni w brązowych
szatach ze szpiczastymi kapturami (niczym rycerze Jedi z Gwiezdnych Wojen) kręcą
się wokół targu. W każdym miasteczku obowiązkowo znajduje się meczet, szkoła
czy punkt pocztowy.
Im bliżej Essaouiry robi się zieleniej, pojawiają się drzewa
arganii z kozami, które podobno same wchodzą aby obgryzać liście i orzechy. Myślę,
że raczej z pomocą ich właścicieli. To przecież dla nich okazja aby zarobić
kilka dirhamów.
Zaglądamy również do kooperatywy arganowej, gdzie kobiety
ręcznie łuskają orzechy i wyrabiają olej. Praca ciężka, ale dla wielu z nich to
jedyna szansa na stałe i płatne zajęcie. Próbujemy miejscowego miodu z kwiatów
arganii, oleju spożywczego oraz amlou, czyli marokańskiej nutelli. To zmieszany
olej arganowy ze zmielonymi migdałami i miodem. W smaku mocno orzechowy, raczej
wytrawny. Można dodać trochę cukru pudru – będzie słodszy.
Essaouira wita nas ciemnymi chmurami, które w końcu
przynoszą deszcz.
Przechodzimy przez port, a tam rzędy niebieskich małych
łódeczek i kutrów. To już późna pora. Jeszcze jednak kilku rybaków jest i
sprzedaje to co mu jeszcze zostało. Na taczce wiozą wielką rybę, chyba
tuńczyka.
Wchodzimy do miasta. Białe domy z niebieskimi elementami. Podobnie
jak w Marrakeszu, chcąc tu wybudować dom trzeba się dostosować do wymogów
kolorystycznych. I nawet Coca-Cola musiała się do tej zasady dopasować. To
jedyne miejsce na świecie, gdzie logo marki widnieje na niebieskim tle.
Spacerujemy uliczkami medyny, mijając małe sklepiki z
rękodziełem czy obrazami. To miasto artystów. Zmierzamy na Skalę. Chmury coraz
ciemniejsze, morze wzburzone. Oglądamy armaty. Na każdej z nich wybite jest
pochodzenie. Uciekamy przed deszczem w głąb medyny.
Na lunch udajemy się do restauracji Le Mechouar przy hotelu
De Charme. Miała być rybna uczta, niestety restauracja się nie popisała. Dostaliśmy
suchą sałatkę polaną majonezem i filet z ryby nie wiadomo jakiej, nie chcieli się
przyznać co to było. Niektórzy dostali ją na pół surową. Zdjęć nie będzie, bo
nie ma się czym chwalić. W międzyczasie wyszło słońce i zrobiło się ciepło.
Jeszcze tylko trochę czasu wolnego na zakupy. Kilka ostatnich spojrzeń i wracamy
do Agadiru. Przed nami czterogodzinna jazda krętą drogą wzdłuż wybrzeża.
Agadir (a w zasadzie tylko jego niewielka część) to typowy
kurort nadmorski z elegancką mariną ze sklepami, licznymi restauracjami i
apartamentami, a także drogimi samochodami.
Wystarczy jednak odejść kilka kroków, a znajdziemy się w
zupełnie innym świecie. Jeśli chcecie zjeść naprawdę świeżą rybę i owoce morza
to należy się wybrać do portu rybackiego, gdzie o 13 każdego dnia w małych
„restauracyjkach”, a w zasadzie prowizorycznych barkach można zjeść morskie
pyszności.
Miejsce całkowicie oddaje klimat programów z cyklu „Bez rezerwacji”
Anthony’ego Bourdaina. Malutkie kuchnie, plastikowe krzesełka, unoszący się w
powietrzu dym z grilli, ganiające między nogami koty, grajkowie na przedziwnych
instrumentach przenoszący się z knajpki do knajpki wyczekujący choć na
kilkanaście dirhamów. (Jeden z nich wyglądał raczej na podstarzałego hippisa
niż na rodowitego Marokańczyka).
Są tu przede wszystkim prawie sami miejscowi. Za
rekomendacją naszej przewodniczki Lidii udajemy się do „budki” numer 27. Marokanka przynosi na
stół tzw. coperto czyli bagietkę, sałatkę z pomidorów, cebuli i pietruszki oraz
dwa sosy ostrą harissę i łagodny majonezowy.
Za chwilę pojawia się z tacą świeżych ryb, które dostępne są
w dzisiejszym menu. Jest więc dorada i sola, krewetki (czerwone, nie szare),
kalmary.
Bierzemy doradę i solę. W trakcie oczekiwania pytam młodego
chłopaka czy mogę zajrzeć na zaplecze. Ten prowadzi mnie do wewnętrznego targu,
gdzie w skrzynkach leży poranny połów. Jest już po 14 wiec sprzedawców już
tylko kilku. Na jednym ze stanowisk śpi rudy kot, sprawiający wrażenie jakby
zjadł wszystkie te smakołyki ze stoiska.
Przynoszą nam doradę i solę. Są przepołowione na pół,
nieoskrobane i niewypatroszone (niestety, ale daliśmy radę, chętnych na resztki
kotów nie brakowało) podane na chyba całym pęczku natki pietruszki i cytryną.
Za wszystko (plus 1,5 litrową wodę) zapłaciliśmy ok. 250 dirhamów (czyli
niecałe 100 zł).
Jeśli dotrwaliście do końca w następnym odcinku pokażę Wam
kilka przepisów na marokańskie sałatki.